24/06/2024

W kanałach

Aktualności

W czasie mojego pobytu w Polsce chciałem dowiedzieć się o akcji mojego ojca (Stanislaw Chowanczak) podczas Powstania Warszawskiego. On mówił mało na ten temat: wiedziałem od niego, że w ostatnich dniach Powstania straty jego kompanii były nieprawdopodobnie wielkie i on został dowodcą plutonu, że wszedł ze swoją sekcją do kanałów i tam długi czas lawirował. Kiedy wyszli na powierzchnię po kapitulacji Mokotowa zostali aresztowani przez SS-manów, wszyscy mieli być rozstrzelani, mimo że kapitulacja gwarantowała im prawa jeńców wojennych. W chwili w której mój ojciec miał być rozstrzelany, pojawił się wysoki oficer Wehrmachtu i na to nie pozwolił.

Było to dnia 27 września 1944 roku na Mokotowie.

W moich poszukiwaniach miałem wielkie szczęście.

Pułkownik Ajewski skontaktował mnie z wieloma powstańcami. Jeden z nich nazywał się Jan Okoń. Opowiedział mi, że znał dobrze moją rodzinę, gdyż jego ojciec pracował w firmie Chowańczaków przez 30 lat.

Oprowadził  mnie po tych wszystkich miejscach gdzie walczył mój ojciec. Pokazał mi nawet pokrywę wejścia do kanałów, przez którą wyszedł na powierzchnię. Gdy zbliżyłem się do niej poczułem smród, który się stamtąd wydobywał i myślałem o moim ojcu, który tamtędy wychodził.

Widziałem miejsca, gdzie były niemieckie ciężkie karabiny maszynowe, na które atakował ojciec. Walczył na pierwszej linii frontu.

Ale najbardziej wzruszył mnie dokument, który mi dał pułkownik Ajewski. Było w nim dokładnie opisana sytuacja, w której powstaniec Roman Stępniak ps. “Frassati” opowiada jak wychodzi z kanałów i hitlerowcy rozstrzeliwują powstańców, mimo że kapitulacja gwarantuje prawa jeńców wojennych. Gdy już mają go rozstrzelać pojawia się generał Wehrmachtu, który na to nie pozwala. To się dzieje w tym samym dniu, godzinie i miejscu, w którym był ojciec. Zatem on musiał być w tej grupie.

Mój ojciec w kanałach

Stanisław Chowanczak
W KANAŁACH

    W kanałach straciliśmy rachubę czasu. Już ponad 20 godzin błądziliśmy w tym podziemnym labiryncie, usiłując przedostać się z Mokotowa do Śródmieścia. Człapaliśmy w zanurzeniu do kolan, a nieraz do pasa, najczęściej w pozycji pochylonej, ´śmiertelnie wyczerpani, na granicy załamania psychicznego.

   W porównaniu z tym, co tu się działo w kanałach, wszystko to co przeżyliśmy dotychczas w Powstaniu, chociaż chwilami pełne tragizmu, było jednak tak cudowne, wzniosłe, patriotyczne, ze chciałoby się przeżyć to jeszcze raz. Powstanie tak, ale nie kanały!

   …Byliśmy juz u kresu wytrzymalosci. Bylo juz nam wszystko jedno. Wydawalo sie, ze juz nic gorszego spotkac nas nie moze. Wiazka granatów  z jakiegos wlazu na nasze glowy bylaby tylko wybawieniem. Tak wielu probowalo to zrobic na naszych oczach samodzielnie lub zbiorowo, za pomoca odbezpieczenia granatu lub lepiej – kilku granatow jednoczesnie w jakims zaulku……Jednak nie tak latwo bylo zdecydowac sie na takie rozwiazanie, moze dlatego, ze wiekszosc z nas byla juz tak otepiala i wyczerpana, ze stracila zdolność do podjecia jakiejkolwiek decyzji….a moze dlatego, ze nie kazdy mial pod reka granat……Jedynym pragnieniem, dyktowanym przez instynkt samozachowawczy, bylo wyjscie na powierzchnie, gdzies na zewnatrz, aby zginac, wszystko jedno gdzie, tylko nie tu wsrod szczurow…..Ale koszmar trwal dalej. Okazalo sie, ze nigsy nie jest tak ´zle, zeby nie moglo byc gorzej…..

   W pewnym momencie uslyszelismy nagle ogluszajacy grzmot narastajacy z kazda chwila. Zaraz potem poczulismy wartki prad wody spychajacy nas do tylu, ale bezskutecznie, bo od tylu napierali inni i odwrotu ani mozliwosci cofniecia sie nie bylo. Ten silny prąd wody zatrzymał nas tylko w miejscu. A poziom wody gwałtownie podnosił się do bioder, do pasa, jeszcze wyżej……Grzmot nie ustawał, ale był już jednostajny. Woda sięgała już do szyi……Nawet szczury były przerażone i w panice biegały nam po głowach, po ramionach, wydając przy tym niesamowite piski. Niżsi wzrostem, jeśli nie zostali podtrzymani, już się topili……Rozległy się naokoło przerażające krzyki, wzmocnione wielokrotnie kanałowym echem. Pomimo tego, ze woda dość szybko spływała w dol., jej poziom nie obniżał się, ale jakby przestał się podnosić. Okazało się, ze nasz odcinek kanału nie był poziomy, lecz wznosił się dość znacznie w górę, a poza tym był ślepy, kończył się na…..rurach, z których właśnie wypływała ta przeklęta woda pod dużym ciśnieniem. Mijały chwile długie jak wieczność….

   Takich ślepych odgałęzień kanałowych napotykaliśmy wiele po drodze, zwłaszcza w czasie naszej wędrówki powrotnej. Przed tym, gdy szliśmy stale do przodu, w wyznaczonym porządku, jeden za drugim, nie zwracaliśmy uwagi na żadne rozgałęzienia. Cala uwaga skupiona była na tym jednym poprzedzającym, żeby nie stracić z nim kontaktu. Wszystko się pogmatwało, gdy wybuchła panika…….Byliśmy już pod Śródmieściem, podobno w rejonie Placu Trzech Krzyży, gdy nagle padła komenda, powtarzana z ust do ust – w tył zwrot -….Gdyby to były tylko granaty, wrzucane tu i owdzie przez otwarte włazy…….Przewidziane zresztą w programie, powodowałyby jedynie krótkotrwale zatrzymanie kolumny marszowej…..Natomiast prawdziwą panikę spowodował…..gaz. Gdzieś wrzucono do kanałów oprócz granatów – karbid. Rozlegly sie krzyki – Gaz! Gaz! I rozpoczelo sie prawdziwe pieklo pod ziemia….

   Przewodnicy, nasi dzielni “kanalarze” z Kompanii Lacznosci, ktorzy niemal codziennie, chodzili kanalami do Srodmiescia i z powrotem na Mokotow, przydzieleni byli na przodzie kazdej wiekszej kolumny. Po wykonaniu zwrotu do tylu przewodnicy znalezli sie na koñcu oddzialow…….Byli oni w stanie poprowadzic dalej zaledwie kilka osob znajdujacych sie w ich poblizu…… A pozostali….Teraz zdani tylko na siebie, zaczeli bladzic w tym labiryncie, trafiali w rozne inne odgalezienia, czesto w slepe odnogi, wracali, mieszali sie idealnie z innymi, ktorzy poczatkowo byli z przodu lub z tylu.Zalamal sie porzadek, nie bylo juz zadnej kolejnosci, numeracji. Na domiar zlego, znalezli sie w kanalach ranni i chorzy, ktorzy nigdy nie powinni zejsc do kanalow…Przeciez pilnowano tego….Tak bardzo przestrzegano porzadku przy wszystkich wlazach zejsciowych…….Zreszta rannych stale przybywalo, na skutek wybuchow granatow. Przybywalo takze chorych, z oslabienia, z zalamania nerwowego…….Chorzy i ranni utrudniali poruszanie si i unimozliwiali jakakolwiek lacznosc w kanalach. Schronieniem i miejscem wytchnienia dla rannych byly slepe kanaly, zwlaszcza te krotkie rozgalezienia, zwane “slepymi kiszkami”…..Tu zatrzymywali sie wszyscy “wykolejeñcy”, czesto takze ich opiekunowie – wierni przyjaciele. A tuz obok przetaczalo sie cale nieszczescie, to w jedna, to w druga strone….Ludzie przesuwali sie jak widma, roznoszace przerazajace wiesci o gazie, o granatach o stosie trupow….Gdy zorientowalem sie ze jestem sam wsrod obcych, postanowilem i ja chwile przeczekac a takiej “slepej kiszce”, przepuszczajac idacych i wypatrujac wsrod nich znajomej twarzy……Spostrzeglem “Blondynka”, bratnia dusze z Kompanii Lacznosci, ale nie z plutonu “kanalarzy” niestety. Lecz “drucika”, czyli telefoniarza. Od niego dowiedzialem sie, ze nasz dowodca, porucznik “Lacki” probowal ratowac swoja zone, szefowa naszych laczniczek, ktora stracila przytomnosc i osunela sie w wode.

   A właśnie wtedy wybuchła panika i rozpoczął się odwrót. Na szczęście pomogli chłopcy z naszej kompanii, którzy byli w pobliżu i wciągali szefa do jakiegoś zaułka. “Blondynek” nie wiedział co było dalej, bo został popchnięty w przeciwna stronę. Nieco później widział jeszcze komendanta w jakiejś wnęce, ale już bez żony, jak próbował przeciwstawić się tej fali wstecznej, pchającej wszystko i wszystkich na oślep do tylu. Dostrzegł obok komendanta jednego z kolegów z plutonu “kanalarzy”, jednego z tych, co znali kanały jak własna kieszeń……..Blondynek niestety odpadł od ściany, nie zmieścił się już w tej wnęce i dal się ponieść fali….Postanowiliśmy trzymać się razem. Kierunek był tylko jeden, zgodnie z nurtem, ale nie wody, lecz popychających się ludzi. Chwilami robiło się luźniej, bo strumień ludzi rozdwajał się, wpadając w rozgałęzienia kanału. Bywało, ze po kilku godzinach spotykaliśmy te same postacie, lub te same barykady wybudowane kiedyś przez Niemców, to znaczy przez jeńców por kierunkiem Niemców i zburzone później, tuz przed ewakuacja, przez naszych saperów. Zburzone były częściowo, tylko od góry tak, aby można było jakoś przejść. Dolne części barykad tworzyły tamy, przed którymi woda spiętrzała się do wysokości przejścia, po czym jej poziom gwałtownie opadał, a tamy wyglądały jak wodospady…..Niestety, nie było to zjawisko zbyt malownicze, ale stanowiło dla nas bezcenna wskazówkę. Obecność barykad świadczyła, ze jesteśmy ogóle na jakiejś trasie a spiętrzenie wody wskazywało kierunek…..W ciągu ostatnich godzin nasz kierunek był stale jednakowy, to znaczy był to marsz powrotny na Mokotów, marsz ludzi zrezygnowanych, pozbawionych jakichkolwiek nadziei. Po drodze spotykaliśmy powstańców, którzy weszli do kanałów kilkanaście godzin po nas. Od nich dowiedzieliśmy się o wstrzymaniu ognia i o kapitulacji Mokotowa……..Niektórzy z nich, już po ogłoszeniu rozejmu, wybrali kanały, jako szanse na unikniecie niewoli, jako jedyna drogę do walczącego jeszcze Śródmieścia….Nie spodziewali się, co ich może czekać w kanałach bez przewodników, spotykaliśmy tez takich, którzy po dwudziestu, trzydziestu godzinach błądzenia mieli już wszystkiego dosyć. Z obłędem w oczach kryli się w zaułkach i ślepych kalanych, aby spokojnie popełnić samobójstwo, indywidualnie za pomocą ukochanej broni, lub zbiorowo za pomocą ostatniego granatu….Z fasonem, ale w pełnej konspiracji, sami swoi, dyskretnie, ażeby nie narażać niezainteresowanych, tych, którzy jeszcze nie dojrzeli……

   Ślepe kanały o różne zaułki w niektórych okolicznościach okazały się bardzo przydatne….

   Niestety, w naszym przypadku, słępy kanał, do którego w końcu trafiliśmy, okazał soi po prostu pułapka, bez możliwości odwrotu, natomiast z wielka szansa na szybkie utopienie…

   Ale z ta szybkoscia tez nie wyszlo. Czas sie dluzyl…

   Ci, co byli ponizej i dalej od nas, nie wiedzieli, ze kanal jest slepy i napierali coraz bardziej tworzac zbita mase ludzka. Ktora jak zywa tama utrudniala odplyw spadajacej na nas wody, niosacej ze soba lawice szczurow. Cos musialo sie wydarzyc tam ponizej, bo zaczely dochodzic stamtad krzyki i jakies nieludzkie wycia, jeszcze bzrdziej przerazajace niz tu u nas, gdzie zdawalo sie, lada chwila grozi nam poprostu zatopienie. Moze tam jus sie topili….

   Nagle grzmot towarzyszacy wyplywajacej z rur wodzie ucichl, jednoczesnie sciszyly sie krzyki. Zaraz potem znikly gdzies szczury. Poziom wody powoli oblizal sie.Kto przezyl ten wodospad, juz sie nie utopi….woda opadla do ramion, pozniej do pasa. Przede mna i za mna obce twarze. Wymieszlismy sie dokladnie w czasie tej wedrowki. Wtem, niemal bezposrednio nade mna, rozlegl sie charakterystyczny dzwiek odsuwanego wlazu i oslepilo nas padajace z gory swiatlo dzienne. Nie mielismy pojecia, gdzie sie znajdujemy. Wlaz zostal otworzony calkowicie. Jeszcze oslepoala nas, az do bolu jasnosc, nie moglismy spojrzec w gore…….Gdzies z tylu rozleglo sie glosne westchnienie, a raczej wycie ulgi i nadziei, jakby nagle otworzyly sie bramy raju, a zaraz potem krzyki – “Wychodzic! Wychodzić! Szybko na gorę! Jednocześnie z góry dobiegały jakieś glosy, po chwili usłyszeliśmy wyraźnie – Chłopcy! Wychodźcie prędko póki Niemców nie ma – i cisza. Cisza na górze, bo z tylu krzyki i wezwania do wychodzenia przybrały na sile. Chwila wahania, mrużąc oczy próbowaliśmy spojrzeć w górę, ale nie dostrzegliśmy żadnych głów pochylających się nad włazem. Dwóch, trzech, z najbliżej stojących zaczęło się wspinać na górę. Krzyknęliśmy do nich, ze poczekamy chwile, aż nas zawołają. Wyszli na zewnątrz i znów cisza. Mija minuta, dwie, krzyki z tylu wzmagają się…..słychać tylko – Wychodzić! –Wychodzić! Może w trzeciej minucie od wyjścia kolegów zobaczyliśmy na tle włazu jakaś obca głowę i usłyszeliśmy glos z wyraźnym kresowym akcentem – wychodźcie macie trzy minuty, trzy minuty, później rzucamy granaty……Propozycja nie jest do odrzucenia, cholera! – usłyszałem glos za sobą. Wreszcie mamy to jedyne wyjście, tak wymarzone przecież, a wyboru – żadnego. Do przodu ani kroku dalej, bo kanał słępy, do tylu także ani kroku, bo nikt się nie cofnął, przeciwnie, wszyscy napierają o krzyczą, ażeby wychodzić, nie słuchając w ogóle ostrzeżeń, ze tam Niemcy, ze wrzuca granaty. Nawet gdyby ktoś z tych, co znaleźli się w tej odnodze kanału, nie chciał wyjść na zewnątrz, to i tak nie miał odwrotu. Nie było żadnej możliwości wycofania się poza strefę rażenia granatów, które za chwile spadną a tego “okna na świat”. A poza tym nikt nie chciał niczego słyszeć ani o niczym wiedzieć. Jedynie pragnienie – to wyjść na zewnątrz…….Zaczęliśmy kolejno wspinać się na górę. Ja bylem najbliżej studni prowadzącej do wyjścia. Gdy znalazłem się na górze i wychyliłem głowę, jakieś ręce pochwyciły mnie za ramiona i wyciągnęły z włazu. Zostałem popchnięty kilka kroków do przodu, w stronę innych żołnierzy……O rany! Mundury niby niemieckie, ale to nie Niemcy. To chyba Ukraińcy – własowcy, którzy byli na Dworkowej….Rozejrzałem się, no tak! Gorzej trafić nie mogli sny. Jesteśmy na Dworkowej….Jeden z żołnierzy, którzy stali koło mnie, uderzył mnie kolba w głowę, zachwiałem się, spadły mi okulary……Drugi własowiec rozdarł mi kombinezon i wyciągnął wszystko z kieszeni, rzucając to, co znalazł w jedno miejsce, pozrywał przy tym naramienniki. Bron, jeśli ja ktoś miał przy sobie, a nie zostawił w kanale, wędrowała na inne miejsce, oddzielnie także rzucano plecaki, chlebaki i torby.

   Po szczegółowej rewizji i opróżnieniu kieszeni popchnięto mnie dalej w kierunku schodów. Zatoczyłem się, ale zdążyłem podnieść okulary. Popychano mnie teraz po stopniach w górę i w bok na skarpę, która tworzyła w tym miejscu, gdzie kończyła się ulica Dworkowa, niewielka polane, Leżeli tu już ci koledzy, którzy wyszli przede mną.

Roman Stępniak, “Frassati”

REPLIKA WARSZAWSKIEGO KANAŁU KANAŁOWEGO
NA DWORKOWEJ

   Byliśmy pierwsi na polanie i znalazłyśmy się nieco dalej od brzegu skarpy i schodów, tuz pod niewielkim wzniesieniem ulicy, na której siedzieli lub stali, co kilka kroków własowcy z bronią maszynowa, skierowana w naszym kierunku. Kazano nam położyć się twarzą do ziemi i nie podnosić głowy. Co chwile przychodzili następni koledzy, kładli się obok, zapełniając przestrzeń bliżej skarpy i schodków. W dalszym ciągu nie widziałem znajomych twarzy. Jeden z kolegów kładąc się koło mnie powiedział szeptem, że stos dokumentów i papierów wyciąganych z naszych kieszeni został podpalony. Ciekawe, dlaczego wszystko odbywało się dotychczas w ciszy, bez strzałów. Tylko ci własowcy, którzy byli tuz przed nami i jakby nieco wyżej, bacznie nas obserwowali i pokrzykiwali, ażeby nie podnosić głów i leżeć nieruchomo.

   Właściwie nic nie brakowało nam do szczęścia. Opuściliśmy wreszcie kanały, spełniło się nasze marzenie, byliśmy na powierzchni, leżeliśmy na trawie, wszędzie taki spokój, świeciło popołudniowe słońce, dochodziła godzina siedemnasta, tyle godzin po kapitulacji Mokotowa. O kapitulacji wiedzieliśmy już w kanałach, podpisano ja, podobno o dziesiątej rano. A ze Dworkowa? Ze własowcy? Ze pala dokumenty? Ze może chcą zatrzeć jakieś ślady? Nieważne! W kanałach spodziewaliśmy się przecież czegoś znacznie gorszego. Wyszliśmy na świat z tego pieklą się i tylko to się liczyło, Wszystko, co działo się teraz wokół nas, odbywało się jakby w zwolnionym tempie i jakby nas ogóle nie dotyczyło. Jestem krótkowidzem, moje okulary nawet ocalały, ale były zabłocone. Jak tu przetrzeć szklą, zęby lepiej widzieć, Przesunąłem się powoli, twarzą w stronę schodków, zęby powiększyć pole widzenia? Od strony karpy przybywało kolegów, którzy leżąc pomiędzy mną a schodkami i skarpa zasłaniali mi widok na okolice włazu, skąd jeszcze pojedynczo wychodzili powstańcy. Spostrzegłem “Blondynka” a naszej kompanii, położył się bliżej skarpy. Zobaczyłem tez wysoka postać kaprala “Longinusa”, który zmierzał w moim kierunku, widocznie mnie dostrzegł, dal kilka dużych kroków, przeszedł ponad leżącymi i położył się niedaleko mnie. I to mu uratowało zżycie. Ale kto mógł wiedzieć, co będzie. Na polanie lezalo juz okolo stu powstañcow. Obok wlazu, z ktorego juz nikt nie wychodzil, palil sie duzy stos dokumentow i roznych papierow. Chwilami plomieñ przygasal a ogieñ w tym ognisku tlil sie tylko. Jeden z wlasowcow pochylil sie nad wlazem i wezwal ponownie do wychodzenia grozoc granatami,

   Nagle, kilkanascie metrow z boku, wsrod zarosli, wynurzyla sie sylwetka powstañca, Czyzby wyszedl z jakiegos niego wlazu? Powstaniec chwiejac sie na nogach, oslepiony swiatlem zaczal bezladnie strzelac z peemu… Niemcy i wlasowcy natychmiast odpowiedzieli ogniem, nawolujac go do poddania, Powstaniec jakby oprzytomnial odrzucil broñ i zaczal isc w naszym kierunku, Oficer niemiecki, w mundurze SS zwrocil sie glosno do swoich zolnierzy ale jednoczesnie patrzyl na nas, jakby chcial, zebysmy rowniez slyszeli. Krzyczal, ze ten powstaniec zlamal warunki rozejmu – zrozumialem go zupelnie dobrze i tlumaczylem jego slowa najblizej lezacym kolegom – strzelal do Niemcow juz po kapitulacji i dlatego zostanie roztrzelany, dal znak stojacemu obok wlasowcowi, ktory nie podnoszac broni oddal serie z pistoletu maszynowego w kierunku zblizajacego sie powstañca…. Nie wierzac w to wszystko, unieslismy glowy, azyby zobaczyc na wlasne oczy, czy swtrzaly rzeczywiscie trafily w naszego kolege. Ja na przykład bylem przekonany, ze to dla postrachu strzelano. Ale niestety, strzelający podchodził już do lezącego powstańca i dobił go kilkoma strzałami z bliska. Wśród leżących dotychczas nieruchomo na polanie dało się odczuć poruszenie….Własowcy stojący nad nami od strony ulicy zaczęli strzelać seriami nad naszymi głowami, krzycząc, ażebyśmy trzymali twarze dosłownie “mordy” przy ziemi i nie ruszali się. Nie wszyscy zrozumieli, niektórzy zapewnię byli przekonani ze własowcy strzelają po prostu w nas, zwłaszcza, że robili wrażenie pijanych, a ich gesty nie wróżyły nic dobrego. Kule świstały nam nad głowami, własowcy śmiali się z naszego przerażenia. Nagle jeden z kolegów lezących bliżej skarpy poderwał się, zsunął ze skarpy i zaczął uciekać w kierunku włazu….O Boże! Rozpoznałem go, to był “Blondynek”. I własowcy, jak na komendzie, przestali strzelać w naszym kierunku, kierując bron w stronę uciekającego. Dowodzący SS-man jeszcze chwile trzymał uniesiona reket w górę, po czym nagle ja opuścił. Rozległa się jakby salwa karabinowa, strzelili niemal jednocześnie, ale chyba tylko ci, którzy celowali z karabinów…..”Blondynek” od włazu…..Po chwili wrzucono obiecane granaty do kanału i zasunięto właz. Prawdopodobnie to samo zrobiono z drugim włazem w zaroślach. Zalegla cisza. Cisza panowala na calym Mokotowie. Jedyne strzaly, ktore padaly o tej porze w calej dzielnicy, to byly chyba tylko u nas, na Dworkowej….

   Wsrod Niemcow i wlasowcow nastapilo jakies przegrupowanie. Wlasowcy ustawili sie szpalerem w poblizu schodow. Kilku z nich podeszlo do najblizej lezacych, zabrali chyba pieciu lub szesciu, ustawili ich na “polpietrze” schodow. Twarzami w kierunku ulicy Puławskiej. Pozostali własowcy otworzyli do nich ogień z pistoletów maszynowych, chłopcy padali gdzieś poza schody. Za chwile ustawiono w tym samym miejscu następnych…

   A wiec jednak “rozwałka”…..W tyle godzin po podpisaniu kapitulacji….Mimo wszystko, jakoś to do Niemców nie pasowało, na ogol przestrzegali rozkazów i poleceń swoich przełożonych. Ale moje myśli zaprzątało inne zmartwienie. Zrozumiałem, po co palono nasze dokumenty. Nikt nie ustali, kto tu zginał i kiedy……Trzeba zostawić jakiś ślad. Ta myśl tak mnie zajęła, ze w tej chwili o niczym innym nie myślałem. Przypadkowo, w czasie rewizji, nie zauważono w mojej kieszeni kombinezonu, metalowego futerału od okularów, który mnie teraz uwierał w pozycji lezącej. Jako tak zwany “drucik”, czyli łącznościowiec, pracujący stale podczas powstania z telefonami i aparatami nadawczo-odbiorczymi UKF – przechowywałem zawsze w tym futerale komplet zatemperowanych ołówków, gotowych zawsze do pracy….Za wszelka cenę postanowiłem dostać się do tego futerału. Własowcy zajęci byli egzekucja, pozostali pilnowali lezących, uważając, aby nikt z nas nie próbował podnieść się i profilaktycznie od czasu do czasu strzelali nam nad głowami. Udało mi się wreszcie wyjąc futerał z kieszeni i przesunąć go pod brodę. Rękami mogłem poruszać dość swobodnie. Leżałem w pierwszym rzędzie od ulicy, a wiec najbliżej pilnujących nas Niemców, którzy obserwowali raczej dalej lezących. Otworzyłem futerał, zdarłem warstwę miękkiej wykładziny, pod która był różowy kartonik przyklejony do metalu. Napisałem wyraźnie druczkiem “Za chwile będę rozstrzelany. Jest nas około 100 powstańców, ul. Dworkowa, 27 września 1944, godzina 17,00, Roman Stępniak – Frassati, zam. Chmielna 128 m. 90” Futerał umieściłem z powrotem w kieszeni. Odetchnalem z ulga. Moglem juz spokojnie czekac na swoja kolej. Dopiero teraz rozejrzalem sie. Zostalo nas okolo czterdziestu. W dalszym ciagu ustawiano po kilku powstañcow na schodach i roztrzeliwano,,,,,,Na polanie przede mna bylo coraz luzniej, juz nikt mi nie zaslanial widoku., Pozostanie on w moich oczach utrwalony na zawsze,,,,,Za kilka minut przyjda po mnie. Bede chyba w przedostatniej grupie…….Jeszcze kilku zostalo kolo skarpy. O pare krokow ode mnie lezy “Longinus” Jest odwrocony w przeciwna strone, trzyma nieco uniesiona glowe i wpatruje sie w ulice Belwederska, cos tam spostrzegl. Ja ze swojego miejsca tego nie widze. Nagle oficer niemiecki, kierujący cala akcje, odwrócił się i spojrzał w ta sama stronę. Po chwili krzyknął: Jachting! Teraz już wszyscy Niemcy i własowcy patrzyli w tym kierunku. Umilkły strzały. Własowcy, którzy szli po następnych, nagle zawrócili. Oficer SS wydawał krótkie komendy, których nie słyszałem, ale wyraźnie widziałem, ze stracił cały spokój i opanowanie. Nerwowo ustawiał własowców w tym miejscu, gdzie przed chwila stali ostatni rozstrzelani. Tworzyli oni w ten sposób jakby żywą zasłonę…..My na polance, mogliśmy teraz już usiąść. Usłyszałem warkot silników od strony ulicy Belwederskiej, ale dalej nic nie widziałem. Oficer niemiecki udał się w tamtym kierunku i znikł za skarpa. Po chwili wrócił w towarzystwie generała niemieckiego, za nimi szło kilku oficerów w galowych mundurach, ubranych jak na paradę……Skorzystałem z zamieszania, wyjąłem szybko z kieszeni futerał od okularów i wsunąłem go w trawę……

General, również odświętnie ubrany, w lśniących wysokich butach, rozglądał się ciekawie, ale z wyraźnym nie pojem. Spojrzał w naszym kierunku. Zwrocil sie do SS-mana pytajac ostrym tonem –  Jeszcze raz pana pytam, kto tu strzelal? Czy otrzymal pan moj rozkaz o zaprzestaniu dzialañ wojennych? O podpisaniu kapitulacji, um zehn Uhr? _Jawohl, naturlich, Herr Generall….aber……ale okolo godziny siedemnastej bandyci wyszli z tamtych kanalow – wskazal kierunek – i otworzyli ogieñ do nas,wiec odpowiedzilismy strzalami z kilku z nich zginelo, a tych co pozniej wyszli wzielismy do niewoli – wskazal na nas. Kilku kolegow przysunelo sie do mnie, tlumaczylem im ta rozmowe. Pozostali skupili sie kolo znanego mi z widzenia sierzanta, ktory im takze wszystko tlumaczyl. Ktoś zapytał, czy to jest generał Bach. Sierżant odpowiedział ze chyba tak.

   Tymczasem generał udał się w stronę “naszego” włazu, zatrzymał się przy zastrzelonym “Blondynku”, spostrzegł także drugie zwłoki w zaroślach, przyglądał się chwile palącym się, a właściwie tlącym naszym dokumentom. Pytal o cos SS.mana i wrocil do nas. Zblizyl sie do schodow, wszedl na jeden stopieñ, drugi, trzeci i zatrzymal sie, patrzac na swoje lsniace buty, ktore zabrudzily sie sie struzkami….blota, splywajacego po stopniach…..General spojrzaal w niebo, jakby szukajac chmur deszczowych, skierowal wzrok ponownie na stopnie schodow, z ktorych wyraznie cos plynelo…..Wszedl wyzej. Stojacy tam dotad nieruchomo wlaswcy rozstapili sie, general stanal na “polpietrze”, spojrzal w dol i…..zachwial sie. Gdyby nie stojacy tuz za nim capitán, chyba adiutant, ktory go podtrzymal, general moze by i stracil rownowage…..Kapítan, trzymajac mocno pod ramie bladego jak trup generala, sprowadzil go powoli ze schodow na “nasza” polanke….General, starajac sie opanowac odruchy wymiotne, po tym co zobaczyl za schodami i po jego butach to byla krew. Brazowej barwy, bo zmieszana z kurzem i ziemia. Wreszcie general odezwal sie, a wlasciwie krzyknal. – Zum Teufel? Kto mi wreszcie powie, co tu sie stalo? – Moze ja, Herr Generall…..-odezwal sie ´poprawnie po niemiecku nasz sierzant. Z determinacja wstał i stanął w postawie zasadniczej przed generałem. My wstaliśmy również. General spojrzal z ciekawoscia na sierzanta. – Prosze mowcie…- Herr Generall, wiedzielismy juz w kanalach o podpisaniu kapitulacji na Mokotowie. Wyszlismy z tamtego wlazu przed godzina. Pozniej rzucono tam granaty. Nikt z nas nie strzelal, oddalismy broñ, zabrano nam takze wszystkie rzeczy osobiste i dokumenty, ktore tam sie pala…..Zamiast niewoli spotkalo nas to, co Pan General zobaczyl. To wszystko!

   General byl wyraznie wzburzony, spojrzal przeciagle na SS-mana, popatrzyl na wlasowcow, powiedzial cos do swojego kapitana, ktory potakiwal i zapisywal wszystko w notesie. Potem zwrocil sie do nas. Sierzant tlumaczyl zdanie po zdaniu……Po podpisaniu kapitulacji, wydalem rozkaz wziecia was do niewoli. Fuhrer zgodzil sie wspanialomyslnie, azeby powstañcow traktowac jak jeñcow wojennych……Moj rozkaz por raz pierwszy zostal niewypelniony, rozkaz niemieckiego generala! Wyciagne z tego konsekwencje. Winni zostana ukarani…. Odpowiedzą za to przed sadem wojennym. Zginęli wasi koledzy. Wiem, ze nigdy tego nie zapomniecie. Ja takze. Ale zapamietajcie tez, ze to co tu mialo miejsce, bylo dzielem zolnierzy….ubranych w mundury niemieckie….Wojna zawsze jest okrutna, ale dla was juz sie skoñczyla. Będziecie odprowadzeni na Fort Mokotowski. Tam są już wszyscy powstańcy wzięci do niewoli. O godzinie osiemnastej (spojrzał na zegarek) odbędzie się tam uroczyste ogłoszenie kapitulacji….Bede przemawiał przez radio. Bedzie również kronika filmowa. Otrzymacie tam jedzenie. Jestescie jeñcami wojennymi, nic wam juz nie zagraza.

    General skoñczyl mowic i zabieral sie do odejscia razem ze swoja swita.

    Sierzant dal krok w jego strone i odezwal sie jeszcze – Panie Generale, pañski rozkaz juz raz zostal zlamany. Ci ludzie, ktorzy nas roztrzeliwali, nienawidza nas tak bardzo, ze prawdopodobnie nie wypelnia pañskiego rozkazu po raz drugi…..My na pewno nie dojdziemy na Fort Mokotowski…….

    General stal chwile bez słowa. Wpatrywał się w sierżanta, wreszcie przemówił – Po tym, co tu przeżyliście, mogę wam to wybaczyć, ze wątpicie w słowo niemieckiego generała….Rozejrzał się po bezczelnych twarzach własowców, spojrzał na ich dowódcę, który stal ze wzrokiem wbitym w ziemie. – Zostanie z wami kapitan, mój adiutant, który będzie za was odpowiedzialny. Już ciszej wydal jakieś polecenie kapitanowi i szybkim krokiem odszedł w stronę ulicy Belwederskiej, gdzie czekały samoloty i pojazdy opancerzowane. Usłyszeliśmy warkot silników.

   Adiutant generała przejął dowodzenie. Wydal polecenie sformowania oddziału eskorty i szybkiego wyruszenia……Wychodząc schodami na Dworkowa, ujrzeliśmy widok, który na zawsze zostanie w naszej pamięci…..

    Wszędzie leżały zwłoki pomordowanych. Również w basenie przeciwpożarowym, znajdujących si opodal, obecnie opróżnionych z wody…..W pobliżu schodów znajdował się także świeżo wykopany olbrzymi dół, na dnie, którego również leżały ciała. Zarówno do tegoż dołu jak i do basenu ściągano zwłoki lezące bezpośrednio przy schodach. Robili to cywile spędzeni z okolicznych domów przez własowców. Prawdopodobnie zostali oni usunięci z tego pobojowiska na czas “wizyty” generała, bo w tym czasie panowała tam zupełna cisza, a obecnie wszędzie było słychać pokrzykiwania żołnierzy i plącz ludzi zmuszanych do tej makabrycznej pracy i niepewnych swego losu po wykonaniu tego zadania.

    Opuszczając ulice Dworkowa, przyszło nam na myśl, ze ten “wodospad” w ślepym kanale pod Dworkowa zawdzięczaliśmy wodzie spuszczonej z basenu przeciwpożarowego….To był iście szatański pomysł własowców. Jednocześnie uświadomiłem sobie, ze w trawie na polance został mój futerał od okularów……

   Szliśmy ulica Puławska i później Rakowiecka. Na przodzie kapitan – adiutant generała, za nim w ponurym milczeniu kilku własowców, następnie nasza grupa – kilkunastu powstańców i za nami znów około dziesięciu własowców z bronią gotowa do strzału, pokrzykujących na nas i wymyślających nam wybrednymi epitetami i przekleństwami.

   Dochodzilismy do skrzyzowania z Aleja Niepodleglosci. Cala dzielnica robila wrazenie wymarlego miasta. Gdzies z glebi Mokotowa wznosily sie dymy z niewygaslych jeszcze pozarow, dochodzil do nas swad spalenizny. Wszedzie panowala cisza, ktora zaklocaly jedynie odglosy krokow naszego oddzialu-widma.

   Jeden a naszych kolegow przysluchiwal sie uwaznie idacym za nami wlasowcom. Kilku z nich rozmawialo ze soba sciszonym glosem. Colega ten po chwili zblizyl sie do naszego sierzanta i najblizej niego idacych kolegow. – Sluchajcie chlopaki. Znam trochę jeżyk ukraiński. Podsłuchiwałem tych z tylu. Naradzają się, jakby tu upozorować nasza ucieczkę i pod tym pretekstem wystrzelać nas wszystkich razem z niemieckim kapitanem. Co mamy robić, panie sierżancie?

   Przede wszystkim zachować spokój. Może chcą nas do czegoś sprowokować. Spróbuję pogadać z kapitanem.

   Sierżant powoli przesuwał się do przodu. Gdy znalazł się w pobliżu kapitana, odezwał się spokojnym głosem – kapitanie! Czy można zbliżyć się do pana na chwilę? Mam coś ważnego do powiedzenia. Kapitan obejrzał się i zwolnił kroku.- Panie kapitanie, powinien pan wiedzieć o czym rozmawiają tamci żołnierze, znam ich język….Kapitan ze zdziwieniem spojrzał na sierżanta.- A cóż to może mnie obchodzić. Mensch!? – Panie kapitanie, oni się naradzają, kiedy rozpocząć strzelaninę. Pan ma być pierwszą ofiarą, następnie my, pod pozorem naszej ucieczki i zaatakowania pana……Może tylko tak mówią, aby nas sprowokować lub nastraszyć…..- Nie! Oni są do tego zdolni, dali tego dowód……Dobrze, że powiedzieliście mi o tym. Nic wam się nie stanie. Musicie mnie otoczyć…….. – Achtung! – Kapitan był wyraźnie poruszony. Wziął do rąk dwa pistolety, jeden miał w kaburze na biodrze, drugi na pasku na ramieniu. Krzyknął głośno do żołnierzy, aby wszyscy przeszli na czoło kolumny. Zaskoczeni własowcy wykonali rozkaz. Szyk naszego oddziału uległ zmianie. Na przodzie grupa wlasowcow z opuszczoną bronią. Kilkanaście kroków za nimi nasza grupa otaczająca niemieckiego kapitana jak kurczęta  kwokę. Kapitan, nie kryjąc napięcia, nie spuszczał oczu z żołnierzy idących przed nami.

   Minęliśmy wypalony częściowo budynek Ojców Jezuitów, skręciliśmy w ulice Wołoską. Kapitan spostrzegł samochód opancerzony skręcający w ulice Narbutta. Wystrzelił z pistoletu, zwracając uwagę załogi pojazdu, który zatrzymał się i wykręcił w naszym kierunku. Gdy zbliżyliśmy się, kapitan wsiadł do samochodu i jadąc za nami, ubezpieczał nas, kierując lufę karabinu maszynowego w stronę grupy….własowców. Teraz już bez przeszkód dotarliśmy do Fortu Mokotowskiego. Kapitan odprawił nasza eskortę, a nas przekazał jednemu z oficerów. Podszedł jeszcze do nas i powiedział kilka słów, chyba jedno tylko zdanie.- Tego dnia nigdy nie zapomnimy, prawda? Przyglądał nam się dłuższą chwilę, sierżantowi podarował paczkę papierosów, poklepał go po ramieniu i odszedł.

   Byliśmy podobno ostatnią grupą, która dołączyła do tego punktu zbornego jeńców wojennych z Mokotowa.

Roman Stępniak, “Frassati”

Andrzej Chowańczak

Wiceprezes Związku Polaków w Argentynie